Pejzaż morski z Bretanii

Władysław Ślewiński (1856–1918)
Francja, Bretania, 1911
olej, płótno
80 x 115 cm
sygn. p.d.r. W. Ślewiński/1911
MNKi/M/1157

 

„Ale ja czuję, żem z tym morzem jedno,

że mnie jak fale wyrzuciły głębie

i tkwię w nich duszą, a więc patrzeć muszę

nie okiem w pianę, ale w toń – przez duszę.”

Tak w 1904 roku pisał młodopolski poeta i filozof Jerzy Żuławski w poemacie Cieniom Asnyka. Wydaje się, że słowa te można by również włożyć w usta innego twórcy z tego okresu – wybitnego malarza Władysława Ślewińskiego. Jego droga na artystyczne szczyty nie była oczywista. Ślewiński urodził się ziemianinem i zgodnie z życzeniem ojca miał przysparzać rodzinie chluby i pieniędzy poprzez zarządzanie majątkiem w Pilaszkowicach na Lubelszczyźnie. Szybko okazało się jednak, że nie jest do tego stworzony. Narobiwszy długów, musiał w 1888 roku salwować się ucieczką za granicę. Wybrał Paryż. Tam, pozostawiony bez środków do życia, imał się różnych zajęć, aby zapewnić sobie przetrwanie. Nie mógł od początku czerpać korzyści finansowych ze swej działalności artystycznej, gdyż nie miał do niej praktycznie żadnego przygotowania. Niektórzy biografowie powtarzają, że jako młodzieniec wstąpił do Klasy Rysunkowej Wojciecha Gersona, ale w zachowanych dokumentach nie ma o tym fakcie żadnej wzmianki. Niewątpliwie Władysław miał talent i chciał malować, do czego podobno zachęcał go kuzyn, wtedy już uznany malarz Józef Chełmoński. Nie w Monachium jednak, jak większość jego równolatków, ale w stolicy Francji Ślewiński zaczął zdobywać pierwsze artystyczne szlify. Zapisał się do prywatnych szkół rysunku, najpierw do Académie Julian, z którą związany był bardzo krótko, a wkrótce potem do Académie Colarossi, do której z przerwami uczęszczał przez prawie dwa lata. To jednak nie edukacja w tych placówkach, ale spotkanie z genialnym postimpresjonistą Paulem Gauguinem stało się dla niego największą artystyczną inspiracją i zaważyło na jego twórczości i życiu. Ślewiński poznał go w sąsiadującej z akademią kawiarni Chez Madame Charlotte, w której spotykała się paryska cyganeria. Zafascynowała go pasja twórcza i nowatorstwo malarstwa Gauguina. Entuzjastycznie przyjął jego teorię głoszącą subiektywizm i swobodę wypowiedzi artystycznej, a także zerwanie z wszelką konwencją w dziedzinie sztuki. Wraz z innymi malarzami podążył za mistrzem do Bretanii, gdzie dołączył do utworzonej tam kolonii artystycznej, tzw. Szkoły Pont-Aven. To podczas tej wyprawy, jako 33-latek, po raz pierwszy zobaczył morze. I to ono stało się kolejną fascynacją i inspiracją początkującego malarza. Od 1889 roku Władysław spędzał na bretońskim wybrzeżu letnie miesiące, aż wreszcie po siedmiu latach osiadł na stałe w maleńkim Le Pouldu. Morze, które wkrótce stało się głównym bohaterem jego obrazów, miał teraz na wyciągnięcie ręki. Jeszcze bliżej brzegu zamieszkał w 1910 roku. Dom w nadmorskim Doëlan był ucieleśnieniem jego marzeń. Z okna widział rozbijające się fale i, jak twierdził, „miał ocean dla siebie”. Bez ograniczeń, o każdej porze dnia i nocy mógł obserwować żywioł wody targanej sztormami, roztrzaskującej się o przybrzeżne skały, a czasami wyciszonej i spokojnej. Nie poprzestawał jednak na podziwianiu tego widowiska z okien.

Jak wspominała Wanda Popławska, malarka, którą gościł w swojej rezydencji niedługo po tym, jak tam zamieszkał, „w Do?lan najsilniejsze sztormy oceaniczne nie były w stanie powstrzymać Ślewińskiego od wycieczek malarskich. Można go było często obserwować, jak obładowany rynsztunkiem malarskim walczył z uporczywym wichrem, wspinając się formalnie na czworakach, żeby zająć upatrzony dla pracy posterunek”.

Xawery Glinka, pisarz i poeta, który spędził w gościnnym domu malarza cały miesiąc w 1912 roku, napisał w swych wspomnieniach:

„Chodziliśmy ze Ślewińskim na długie spacery wzdłuż stromego brzegu morskiego, podziwialiśmy przypływy i odpływy, rozbijające się o wysokie skały potężne fale. – O, niech pan patrzy – ciągnął mnie za rękaw Ślewiński – jaka wspaniała fala, jaka grzywa piany, jaka potęga i lekkość zarazem, co za linia, a kolor?! A malować ją – panie – o tak właśnie jak w tym momencie – uchwycić ją psiakrew w ruchu, w załamaniu, w kolorze […] Namalować tak, żeby piana była pianą, aby piana była pianą, powtarzam, a nie watą, na to trzeba sto kiczów podrzeć, może jeden się uda”.

Podejmował więc ten wysiłek nieustająco, zaczynając wiele lat wcześniej, zanim wypowiedział te słowa. W 1903 roku piana morska, „która nie miałaby być watą”, stała się samodzielną bohaterką jednego z jego pejzaży, który otrzymał taki właśnie tytuł. Wydaje się, że w pierwszym okresie bretońskim, przed wyjazdem do Polski w 1905 roku, było jej nawet więcej niż po powrocie z ojczyzny w roku 1910, kiedy morze na płótnach Ślewińskiego często bywało spokojne. Co ciekawe morska piana zaprzątała myśli malarza nawet wtedy, gdy na Podhalu portretował góralskie sieroty i szczyty. W 1907 roku spod jego pędzla wyszedł malowany z wyobraźni morski krajobraz, który otrzymał tytuł Samotna skała na morzu. Ten, który zawsze malował z natury, ten, który z fascynacją wpatrywał się w morskie wiry i próbował przenieść na płótno, to co zmienne i nieuchwytne, tu wytężył swe wewnętrzne oko i wyimaginował sobie coś, za czym tęsknił na ojczystej ziemi, nadając kompozycji wielce symboliczny sens. Wtedy zapewne nie myślał jeszcze o powrocie do Bretanii, ale podświadomie o nim marzył. To zrealizował dopiero trzy lata później. By znowu malować morską toń z natury.

Nie przestał jej uwieczniać do końca życia. Choć sposób, w jaki to robił, nieco się zmieniał. Początkowo żywioł wody fascynował go poprzez swą potęgę. Postrzegał go jako element niszczycielski i groźny. Dlatego ocean zwykle ukazywał w mrocznej aurze, z olbrzymimi falami rozbijającymi się o nadbrzeżne skały, pod gnanymi wiatrem ciężkimi ołowianymi chmurami. Te wczesne mariny można określić mianem romantyczno-symbolicznych. Były one bliskie nastrojom młodopolskich poetów zafascynowanych „przepastnymi otchłaniami” i „wiecznymi przestrzeniami”. Na tych płótnach malarz zrezygnował z syntetycznego ujęcia motywu i ze stylizacji na rzecz bezpośredniego uchwycenia wrażenia i nastroju. W tzw. drugim okresie bretońskim, już po powrocie z Polski i osiedleniu się w Do?lan, w marynistycznych pejzażach Ślewińskiego można odnaleźć więcej spokoju. Artystę bardziej pociągały wtedy wyciszone i uspokojone przestrzenie morza i nieba. Nadaje im inny koloryt, barwy są jaśniejsze, a nastrój pogodniejszy. Współczesny artyście pisarz i krytyk literacki Antoni Potocki tak opisuje pejzaże z tego okresu: „Jego obrazy morskie mają swoistą poezję kolorytu jasnego, pogodnego, gdzie morze jest niemal łanem kwitnących blasków”. Wydaje się, że ta zmiana może być efektem uspokojenia samego artysty, który odnajduje swoje miejsce w świecie.

Jednocześnie Ślewiński zdaje się upraszczać wrażenie rzeczywistości, eliminuje to, co przypadkowe czy zmienne, tak aby jak najpełniej oddać istotę bretońskiego pejzażu. Powraca więc do idei syntetyzmu, a nawet kluazonizmu, które charakteryzowały dzieła malarzy ze szkoły z Pont-Aven. Nie są one jednak przyjęte bez refleksji, lecz osobiście przetworzone.

Choć morze na obrazach Ślewińskiego zmienia się z biegiem czasu, jeden motyw pozostaje niezmienny. Na płótnach istnieje tylko woda, powietrze i ziemia, nie ma w nich miejsca dla człowieka. Nie ma sztafażu, domów na brzegu, nadbrzeżnych roślin, morskich ptaków, czasami, choć bardzo rzadko, pojawi się maleńka żaglówka.

Morze, niebo i przybrzeżne skały wypełniają też całą przestrzeń kieleckiego Pejzażu morskiego z Bretanii. Sygnatura umieszczona w lewym dolnym rogu płótna nie pozostawia wątpliwości, że dzieło powstało w 1911 roku, a więc w drugim okresie „morskiej” twórczości Ślewińskiego. Sam obraz wydaje się jednak bliższy okresowi pierwszemu. Oto pod ołowianymi chmurami rozciąga się bezmiar wzburzonej wody. To, co prawda, nie sztorm, bo morskie fale nie osiągają gigantycznej wysokości, ale uderzają w skalisty brzeg z wystarczającą siłą, aby stworzyć kipiel pokrytą morską pianą, którą Ślewiński tak bardzo chciał malować prawdziwie. Tak jak niektórzy młodopolscy malarze wyspecjalizowali się w malowaniu śniegu, który przybierał na ich obrazach dziesiątki barw i odcieni, tak i przyjaciel Gauguina osiągnął mistrzostwo w malowaniu morskiej piany, która była tak samo wielobarwna jak śnieg. Na kieleckim obrazie piana mieni się odcieniami zieleni, żółci, różu, błękitu, wdziera się pomiędzy przybrzeżne skały, pokrywając je cieniutką warstwą wody. To rzeczywiście „piana”, a nie „wata”. Malowana szybkimi, lekkimi uderzeniami pędzla, tworzy płynną linię konturu. Podobnie malowane jest brunatno-oliwkowo-szmaragdowe morze, tak doskonale poznane przez malarza. Warto zwrócić uwagę, że na dalszym planie morskie fale zwieńczone grzywami piany obwiedzione są charakterystycznym konturem nawiązującym do gauguinowskiego kluazonizmu. Nad mrocznym krajobrazem wisi ciężkie ołowiane niebo. Jego barwa zdaje się wskazywać na porę dnia. Różowiejący horyzont i ciemniejszy odcień różu odbijający się w chmurach nad nim wskazują, że to zmierzch nadchodzący po pochmurnym burzowym dniu albo świt oczekiwany po burzliwej nocy. Tak czy inaczej, powoli nadchodzi uspokojenie. Podobnie jak w marynistycznej twórczości mistrza z Do?lan, w której już niedługo będą dominować jasne i spokojne widoki łagodnego oceanu.

Oprac. Magdalena Silwanowicz

 

Bibliografia

Jaworska W., Władysław Ślewiński, Warszawa 1991.

Micke-Broniarek E., Mistrzowie pejzażu XIX w., Wrocław 2001.

Brus-Malinowska B., Ślewiński w Bretanii, w: W. Ślewiński, Z Pont Aven do Kazimierza, red. W. Odorowski, Kazimierz Dolny 2009.

Powrót